Marka osobista to efekt uboczny

Banner image

Kiedyś myślałem, że aby stać się bardziej rozpoznawalnym w swojej branży, trzeba mieć jakiś plan, ale okazało się, że wystarczy po prostu robić rzeczy, które mają sens:

  • podzielić się czymś na spotkaniu zespołowym,
  • przygotować krótką prezentację o czymś, czego ostatnio się nauczyłem i co może się przydać w projekcie,
  • wytłumaczyć jakieś zagadnienie na tablicy podczas rozmowy.

Na początku nie widziałem w tym nic wielkiego, ale z czasem zauważyłem, że ludzie zaczynają mnie kojarzyć jako osobę, do której warto przyjść z pytaniem.

Potem pojawiły się kolejne okazje:

  • tech talki,
  • wewnętrzne webinary,
  • meetupy, konferencje.

Nie planowałem żadnych efektów i nie oczekiwałem, że będę miał z tego jakieś korzyści, ale i tak się pojawiły:

  • Dostałem propozycję udziału w projekcie dokładnie w tych technologiach, w których chciałem się rozwijać.
  • Wyglądało, że wiem, co robię, więc miałem większy wpływ na to, nad czym będę pracować.
  • A gdy wrzucałem codziennie przez 316 dni commity na GitHuba, to firmy zaczęły pisać do mnie z ofertami pracy, mimo że wtedy nie prowadziłem nawet LinkedIna.

Największe korzyści przychodziły przeważnie wtedy, gdy wcale się ich nie spodziewałem i gdy po prostu dzieliłem się tym, co robię.

Nigdy świadomie nie budowałem marki osobistej. Kiedyś próbowałem sobie wmówić, że jest inaczej i że wszystkie pozytywne rzeczy, które mnie spotkały, są wynikiem jakiejś doskonałej strategii.

A prawda jest taka, że wszystko jest wynikiem uczenia się, realizowania ciekawych projektów i dzielenia się swoimi doświadczeniami.

Przez większość czasu staram się po prostu przejść z punktu nie wiem, co robię, ale mnie to ciekawi, do punktu w końcu to rozumiem, mogę zająć się teraz czymś innym i opublikować to, czego się dowiedziałem.

Ktoś kiedyś pomógł mi też zrozumieć, że nastawienie się na "budowanie marki osobistej" często prowadzi do odwrócenia przyczyny i skutku – tworzymy treści i robimy rzeczy, żeby być widocznym, zamiast być widocznym dzięki temu, co robimy. W skrajnych przypadkach staje się to grą pozorów: publikujemy, żeby zaistnieć, a nie dlatego, że mamy coś wartościowego do powiedzenia.

Po latach obserwacji nabrałem pewności, że najbardziej autentyczna marka osobista buduje się sama. Jeśli robimy naprawdę dobrą robotę, to ludzie w końcu to zauważą. Jeśli musimy ich do tego w jakikolwiek sposób namawiać, to nigdy nie mamy pewności, czy rzeczywiście nas cenią, czy np. tylko odwzajemniają przysługę lub po prostu nas lubią i nie chcą zranić.

Dlatego nadal chcę podążać za swoimi zainteresowaniami, robić to, co mnie ciekawi i dzielić się tym, czego się nauczyłem. Bez ukrytych celów, bez kreowania się na eksperta i bez udawania, że "pomagam innym".

Czasem okaże się, że to, co tworzę, jest wartościowe dla innych, a czasem nie.

Na szczęście nie wszystko musi być. Wpisy takie jak ten mają często służyć wyłącznie temu, żeby przeprocesować sobie rzeczy w głowie.

Dzięki temu mogę skupić się w 100% na tym, co mnie angażuje, bez zastanawiania się, czy "to dobrze wypadnie" albo "czy to pomoże mojej marce osobistej". To daje mi swobodę i pozwala uniknąć pułapki generowania treści tylko po to, by dobrze wyglądały na zewnątrz i żeby zaznaczyć swoją obecność.

Bardzo nie chciałbym trafić do grupy tych osób, które deklarują, że budują markę osobistą poprzez pomaganie innym, ale kiedy się przyjrzeć, okazuje się, że to głównie strategia na wzmacnianie własnego wizerunku. Każda "pomoc" jest wypaczona przez pytanie: czy to pomoże mojej marce osobistej? To jest takie "trochę wam pomogę, ale nie za dużo, bo chcę mieć jeszcze czas, żeby zadbać o swoją rozpoznawalność".

Nawet jeśli niektórym udaje się jednocześnie pomagać innym i budować swoją rozpoznawalność, to dla mnie ta granica jest zbyt cienka. Zbyt łatwo można się wykoleić i przejść od "dzielę się tym, co pomaga" do "dzielę się tym, co się dobrze klika".

Dlatego wyrzuciłem frazę "budowanie marki osobistej" ze swojego słownika.

Nie jest dla mnie celem. Jest efektem dobrze wykonanej roboty.

Zdaję sobie sprawę, że w świecie, gdzie prawie każdy stara się wszystkich przekrzyczeć, to podejście może wydawać się naiwne.

Sprawia mi jednak więcej przyjemności.